piątek, 29 listopada 2013

07# Pieszy zdającemu wilkiem

Ostatnimi czasy moja aktywność w internecie się zmniejszyła. Zdaje się, że zapadłam już w sen zimowy, opkobloga zasypała już warstwa kurzu imitującego śnieg, tutaj czuć zapach stęchlizny, jakbym dawno nie otwierała okna w przeglądarce. Szablonów ostatnio też nie dodałam i ogólnie jakbym rzuciła się w  przepaść czy znudzona blogosferą wróciła do własnej, rzeczywistej piaskownicy. Nie mogę co prawda napisać nic bardziej mylnego, ale jeszcze nie zasnęłam, a moja uwaga jest bardzo wyczulona, niestety skupiona na czymś innym. Niestety lub stety, zależy jak na to patrzeć.
Nie żebym miała dziś do napisania coś odkrywczego i nie żebym kiedykolwiek miała, dziś po prostu w oczekiwaniu na przybycie cieplutkich ramion, postanowiłam coś napisać. Jest dwudziesty dziewiąty listopada, jest dwudziesty piąty dzień mojej dorosłości. W nią wkroczyłam  ze łzami strachu w oczach i wielkim stresem, który zdaje się wciąż mnie nie opuszczać,  bo ja naprawdę nie chciałam przekraczać tej cienkiej linii między beztroskim usprawiedliwianiem się mam jeszcze czas a gorzką dorosłością, która mnie nie pociągała i nie pociąga. Za bardzo smakuje rozczarowaniem, tytoniem i wracającym przez przełyk alkoholem. Ja chyba nigdy nie chciałam być dorosła, nigdy tego nie potrzebowałam. Przed wczoraj złożyłam wniosek o dowód osobisty - pierwszy, na który będę mogła samodzielnie kupić papierosy na stres, wódkę na prezent czy totolotka na chwilę oderwania się od rzeczywistości i poszybowania w marzenia. W poniedziałek pierwszy raz użyłam paszportu, by wylegitymować się na egzaminie państwowym. Dużo jest tych pierwszych razów i każdy przyprawia mnie o kolejny pierwszy strach. 


Ogólnie cały ten tydzień to tydzień egzaminów, ale matury próbne nie przyprawiły mnie o większy niepokój niż nie mam kalkulatora czy w jakiej ja, do diaska, piszę sali?... 

Stres przyszedł dzisiaj. Obudziłam się przed piątą z myślą a może budzik nie zadzwoni?, wstałam po szóstej i trzęsłam się, sama nie wiedząc czy zimna, czy ze strachu. Cudem nie wykułam sobie oczu czarną kredką, która wraz z innymi cudami kosmetologii współczesnej miała odwrócić uwagę od jeszcze bledszej niż zwykle cery.  
Egzamin praktyczny. Tak. Zachciało mi się, psia mać, prawa jazdy. Jakbym kiedykolwiek sądziła, że nawet jeśli zdam, to będę mogła prowadzić. No ale poszłam, zapisałam się w tym październiku, w ekspresowym tempie załatwiłam formalności i na trzy raty przyniosłam te część ciężko zarobionych pieniędzy (a także tych, które dostałam w ramach rekompensaty za wejście w dorosłość). Wychodziłam te swoje teorie, pozaliczałam co się dało. W końcu i test państwowy zdałam no i dziś miałam dwie ostatnie godziny jazdy i egzamin.

Jak wspomniałam, stresowałam się. Nie pomogły tabletki antystresowe, których nazwy nie pamiętam, a które śmierdziały na kilometr. Nie pomogły nawet słowa instruktora, ani stwierdzenie mojej mamy, że mam to potraktować jako "egzamin próbny". No nic. umówiona byłam na godzinę 11.15. Wywołali mnie tuż przed trzynastą, więc z duszą na ramieniu i paszportem w drżących dłoniach poszłam na plac, nie przyswoiwszy nawet do jakiego samochodu mam iść. Nie wiem jak, ale zgadłam, że to ósemka. Przyszedł, a jego obecność na początku mnie onieśmieliła, a potem dodała otuchy. W końcu nie byłam sama w tej tragedii. Instruktor, rzecz jasna, zaprosił mnie do samochodu i wyjaśnił co i z czym się je. Czułam się nieswojo, zauważywszy się na ekranie i zorientowawszy się, że w dzisiejszej fryzurze wyglądam przerażająco przeciętnie. Wtedy, a może dopiero teraz, obiecałam sobie, że nie będę więcej czesać koczków w kształcie dziurawego pączka, gdy zakładam to, w co się ubrałam tegoż dnia. Potrzebuję chwili, żeby przypomnieć sobie, co wylosował dla mnie komputera... Ach tak światła pozycyjne i wskaźnik oleju silnikowego.  Poszło szybko, chodź przyznaje, że wręcz wibrujące dłonie nie ułatwiały sprawy. Kluczyk przekręcałam ze strachem. Potem jakoś poszło. Przypomniałam sobie, że światła mijania to dwa pi, czyli obejście samochodu wokół. Z dumą stwierdziłam, że światła pozycyjne oraz podświetlenie tablicy jest sprawne. Wiem, że słowa mi się plątały, nie wiem w jakim stopniu poprawnie gramatycznie było, to co powiedziałam, ale to nic. Olej silnikowy poszedł mi śpiewająco. 

Potem wysiadłam i majestatycznym krokiem, który pewnie z boku wyglądał mniej dostojnie, poszłam na następny przystanek czyli łuk. Tam bezbłędnie przygotowałam się do jazdy i wykonałam łuk. Te wszystkie legendy o trudności tego manewru są przerysowane i wymyślane albo przez dyslektyków, albo tych, którzy chcą nastraszyć zdających. Ćwiczyłam na placu manewrowym, który wyłożony był tymi betonowymi płytami z dziurami. Gdy robiłam łuk samochód tak dziwnie skakał, a co za tym idzie trudniej się manewrowało kierownicą i trzeba było inaczej pracować sprzęgłem. Na egzaminie czułam się jakbym płynęła, to był najlepszy łuk jaki wykonałam, a miałam okazję go ćwiczyć wielokrotnie - bo z każdym instruktorem.

Po łuku było ruszanie ze wzniesienia. Za pierwszym razem nie spuściłam do końca ręcznego. Ten dziad chodził inaczej niż w elkach instruktorów, więc usprawiedliwiam się tym, że miałam prawo zwrócić nie zwrócić uwagi. W rzeczywistości nie miałam, bo tego samego dnia opowiadała mi o tym problemie koleżanka, która dziś zdała za czwartym podejściem. Za drugim razem poszło mi pięknie, toteż Pan egzaminator poprowadził mnie w wyznaczone miejsce, wypisał jakieś papierzysko i oznajmił, że to koniec części na placu manewrowym.  Miasto zawsze  mnie przeraża. Zarówno na jazdach nie lubiłam jeździć po tych główniejszych ulicach, tak i na egzaminie perspektywa ruchliwych rond, zgubnych sygnalizacji a także kombinacji dwóch tychże przeszkód wydawała się rozpaczliwa. Z WORD-u wyjechałam stosunkowo płynnie, egzaminator zapiął pas, a ja upewniłam się, że mam światła. Pojechałam w prawo i nie zwróciłam uwagi, że byłam ponoć obserwowana przez "moich". Pierwsza sygnalizacja zabrała ze mnie stres, pojechałam prosto. Na zielonym ruszałam jako trzecia z kolei, poszło mi bardzo płynnie, dodało mi to otuchy. Potem jechałam i jechałam, nie wiele pamiętam. Świta mi, że nie usłyszałam jednego polecenia i w ostatniej chwili skręciłam w lewo na skrzyżowaniu. W innym przypadku, dojeżdżając do skrzyżowania zdawało mi się, że ominęłam polecenie i z przerażeniem spytałam przepraszam, Pan coś mówił? na szczęście powiedział, że nie, więc z czystym sumieniem pojechałam prosto. Udało mi się nawet pięknie zawrócić na rondzie. Pamiętałam o zjazdowym, ślimaku i zmianie pasa za przejściem. Szło mi tak dobrze, trasa była prosta. Potem zaczęły się schody, a właściwie piesi. Zjeżdżaliśmy w drobne uliczki, które zazwyczaj nie sprawiały mi problemu do czasu, gdy nie trzeba było z nich wyjeżdżać, bo wtedy często pojawiał się problem w postaci blokowania ruchy czy wymuszenia dla odmiany. Jakimś cudem zgadywałam, na jaką prędkość mogę sobie pozwolić, by nie przekroczyć dozwolonej szybkości i by nie oblać za dynamikę jazdy, co chyba przy tak cudownym egzaminatorze było niemożliwe. 

Pierwsza trudność, która napędziła na mnie stres, to piesi. Słyszałam o nich wiele złych rzeczy. Niemal co druga osoba zdająca egzamin w Słupsku narzekała właśnie na to, na nich - pieszych, a dokładniej na mohery. Zazwyczaj mam dużo szacunku do ludzi starszych, tak mnie wychowano - myślę, że dobrze. Jednak starsi ludzie, którzy widząc czerwonego fiata grande punto z elką na dachu i symbolem egzaminu państwowego, często stają się opętani. Nie wierzę, że jakikolwiek człowiek może być tak złośliwy, wolę usprawiedliwiać to faktem, że są bardziej podatni na działania nieczystych mocy, bo nie mają tyle wigory, by go odepchnąć. Dlatego też stoją sobie opętani przed przejściem dla pieszych i w jakikolwiek sposób sygnalizują chęć przejścia przez ulicę, a tak naprawdę nie mogą się ruszyć. 

Ja skręcam w prawo, robię to wolno, przejście jest tuż przy skrzyżowaniu, ale zdążam pięknie i bez szarpnięcia zahamować, bo zauważam, że zrobił to samo uroczy czarny samochód (marki nie pamiętam) o przeciwnym zwrocie. Na chodniku po prawej stronie jezdni stoi babuleńka, a po lewej dziadunio. Nie wiem czy urządzili sobie taki czat przez drogę czy czatują na mnie. Może krzyczą, może przechodzą, może cokolwiek robią, ale nic się nie dzieje. Ja nie ruszam, nie rusza czarny samochód, nie rusza dziadek ani nie rusza babcia. Z tyłu mnie mało miejsca, wiem, że blokuję i widoczność, i przejazd. Podjeżdżam bliżej przejścia, ale tak, by nie spłoszyć babuni, choć nie mam przed czym ją spłoszyć, bo ona jak stała tak i stoi nadal. Staram się nie panikować. Patrzę przed siebie, w końcu babcia rusza, ale czemu i dziadek nie pójdzie jej przykładem. Dopiero pan w uroczym czarnym samochodzie, którego marki nie pamiętam, macha zniecierpliwiony ręką, stając się tym samym moim bohaterem. Dziadek przechodzi, a ja przejeżdżam z ulgą i z ulgą słyszę ciszę. Ciszę, która oznacz, że nie ma błędu. Ale błąd był, tylko później. 

Licząc zadania z fizyki, zawsze mi się wydawało, że trudniej jest jak porusza się w różnych kierunkach, a jeśli nie w różnych kierunkach, to z różnymi zwrotami. Wiadomo, dodawanie zawsze jest łatwiejsze niż odejmowanie. Tymczasem okazało się, że jednokierunkowa może być bardziej zgubna niż niejeden ślimak na rondzie. W szczególności jak się nie wie, że to jednokierunkowa. Przegapiłam znak, podobno był. Ba! Podobno były trzy, tym bardziej było mi wstyd, gdy egzaminator zapytał co to była za droga, a ja motałam się jak w koszyku robótkami ręcznymi. Dopiero potem obróciłam się i zobaczyłam, że od drugiej strony jest zakaz wjazdu. Skręcałam w lewo nie zrobiłam najazdu. Dowiedziałam się nieco za późno. Na tej drodze byłam na egzaminie dwa razy i dwa razy zrobiłam ten sam błąd. Niestety. Za drugim podejściem (gdy jeszcze nie powiedział mi pan instruktor tak dobitnie, że była to jednokierunkowa) jechałam po lewej stronie i do ostatniej chwili trzymałam się tej lewej strony, ale przekombinowałam i wróciłam do środka, jak głupia. Wtedy już wiedziałam, co zrobiłam źle. Wiedziałam, że to koniec. Ustąpiłam, jeszcze komuś pierwszeństwa przez co zgasł mi i dopiero po trzeciej próbie odpalenia zorientowałam się, że mam włączoną trójkę, ale to nic. Było już po egzaminie. Gdy ruszyłam, usłyszałam po raz drugi to słowo zahaczające o zaklęcie czarnej magii błąd. Zjechałam na parking i żałowałam, że nie miała okazji parkować, to już był koniec. Wynik był negatywny, ale mogła kontynuować egzamin tak dla przyjemności, podziękowałam i usiadłam do tyłu. Pan egzaminator, złoty człowiek naprawdę, wzór dla niejednego innego pana w naszym WORD-zie, powiedział, że w takim przypadku niestety nie może inaczej i wiedziałam, że nie mówi tego złośliwie. Potem mówił o tych trzech znakach i jeszcze o czymś. Prawie się popłakałam, ale udawałam twardą, że niby mnie to nie rusza. No i nie powinno ruszyć, przecież to był pierwszy egzamin, przecież pochwalił mnie, że szło mi dobrze. Przecież z góry wiedziałam, że nie zdam, a jednak był taki mały zawód. Najwidoczniej, gdzieś była nadzieja, że może jednak, a jednak nie. 

Już słyszałam, że to zjawisko wyjątkowe, ale podobał mi się egzamin. Mimo tego początkowego stresu, naprawdę było mi tam dobrze. Instruktorzy w mojej szkole są naprawdę kompetentni i świetnie uczą, ale za dużo gadają. Najpierw mnie rozpraszają, rzucają podteksty, nad którymi potem myślę godzinę i dziwią się, że zapominam o kierunkowskazach czy innych ważnych rzeczach. Najgorsze, że przyzwyczaili mnie do podpowiadania. Sądziłam, że na egzaminie będzie mi tego brakować, a jednak nie. Ta cisza czerwonym grande punto nr 8 była wspaniała. Wreszcie mogłam się skupić i po prostu myśleć, a zamiast głupich reklam i jeszcze głupszych piosenek w radiu wysłuchać poleceń. Gdyby nie fakt, że za każdy taki wypad trzeba zapłacić 140 zł, to byłoby wspaniale. Gdyby taki egzamin był darmowy, to chodziłabym tam codziennie dla czystej przyjemności. 

Ogólnie jestem zadowolona z tego egzaminu, wiem, że przed następnym będę się stresować mniej, a jeśli trafię na równie porządnego egzaminatora, to  będę szczęśliwa. 


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Szablon wykonała Nikumu dla Zaczarowanych Szablonów.