Lato się zadomowiło po tej jakże
krótkiej wiośnie, toteż mamy więcej słońca, więcej
czasu, więcej wszystkiego. Jako że czasem już dość ma się
leżenia w upale, w szczególności, że słońce
niejednokrotnie spowodowało już u mnie uszczerbki zarówno
fizyczne i psychiczne, to miałam trochę czasu dla zainteresowań...
innych.
Jane Austen to pisarka, której
nikomu nie trzeba przedstawiać, bynajmniej nie w naszym internetowym
światku. Jeśli bym kazała w nocy wymienić każdej z Was, jeden
tytuł jej dzieła, bez wątpienia większość, jeśli nie
wszystkie, odpowiedziałaby „Duma i uprzedzenie”. A jakżeby
inaczej! W tym roku, jakoś w styczniu bodajże, minęła dwusetna
rocznica pierwszego wydania tejże powieści. To fantastyczne, że
już tyle pokoleń miało okazję czerpać naukę, rozrywkę czy też
inne korzyści z tego wybitnego dzieła. Trzeba przyznać, że sukces
jaki odniosła ta książka jest ogromny. Dlatego właśnie doczekała
się wielu ekranizacji.
Moja przygoda z Jane Austen zaczęła
się zaledwie dwa lata temu (może troszeczkę więcej), gdy przez
przypadek natknęłam się na filmową adaptację z 2005 roku. Był
to moment, w którym pani Bennet wykłóca się z panem
Darcym na temat wyższości wsi nad miastem. No cóż,
obietnica pana Bingleya dotycząca wydania balu, kazała mi
twierdzić, iż mam do czynienia z kolejną wersją kopciuszka – a
obejrzałam ich naprawdę wiele. I tak to się zaczęło, choć po
książkę sięgnęłam dużo później – półtorej
roku temu.
Niestety nie dokopałam się do
pierwszej ekranizacji książki, która miała swoją premierę
w roku 1938. Był to serial telewizyjny, który trwał 55
minut. I mniej więcej tyle mi wiadomo, bo przecież nie będę
przytaczać całej obsady, skoro niewiele z nas będzie znało te
nazwiska.
Laurence Olivier (Darcy) i Greer Garson (Elżbieta) |
Nieco więcej mogę już powiedzieć o
filmie młodszym o dwa lata. Czarno-biały oczywiście. Główne
role zagrali Laurence Olivier (znany m.in. z roli przy boku Marilyn
Monroe w filmie „Książę i aktoreczka”) oraz Greer Garson
(znana m.in. z roli Marii w filmie Curie-Skłodowska).
Podstawową zasadą, aby czerpać
przyjemność z oglądania tego filmu, jest przypomnienie sobie, że
współczesnych widzów i tamtych aktorów różni
ogromna odległość czasowa. O ile we wszechświecie te 73 lata nie
znaczą zupełnie nic, o tyle możliwości filmowe zmieniły się
przeogromnie, co widać na każdym kroku.
Film zaczyna się sceną w sklepie z
materiałami, gdzie pani Bennet i dwie jej najstarsze córki
dokonują zakupów. Wtedy też dowiadują się o pojawieniu się
nowych lokatorów Netherfield. Jeszcze szybciej to my
dowiadujemy się o poważnym błędzie twórców, który
jest dla mnie niezrozumiany. Producenci z USA, a może ludzie
odpowiedzialni za kostiumy, zawiedli na całej linii. Jest też inna
opcja, bardzo prawdopodobna – budżet filmu nie obejmował strojów,
więc zapożyczyli je z planu „Przeminęło z wiatrem”, który
miał premierę zaledwie rok wcześniej. Tak, to by wyjaśniało
ogromne czepki, szerokie, plisowane spódnice, bufiaste rękawy
i wszystko to, co zamiast z regencją kojarzy się z czasami wojny
secesyjnej.
Od lewej: Jane, Elizabeth, Mary, Pani Bennet |
Już ten szczegół wskazuje, że
film nie jest zbyt poważny, ma bawić. Kolejna scena, która
ukazuje spontaniczne wyścigi konne, które dotyczyły pani
Bennet i pani Lucas. Ścigają się w szczytnym celu, bo aby wydać
córki za mąż. Pani Bennet spieszy do swego męża, aby
wymusić na nim wizytę u Bingleyów, a tym samym zapewnić
intratny mariaż córki. Taaaak, tej sceny nie zapomnę.
No cóż, film pomija sporo scen
znanych z książki, niektóre przeinacza, ale należy
wybaczyć, bo czas, kochani, czas był wtedy bardzo ważny. Dlatego
właśnie pan Darcy nie tańczył z panną Elżbietą na balu w
Netherfield, a właściwie nie „na balu”, a na czymś, co
przypominało piknik. Wybaczamy, wybaczamy.
Dodatkowo pan Collins nie jest tu
pastorem, a rządcą Lady Katarzyny. Niezmienne jest natomiast jego
nieprzystosowanie. W tym jednak filmie pan Collins wypada niezwykle
słabo, trudno go zapamiętać. Nie jest nawet zabawny w tej swojej
nieporadności życiowej. On po prostu jest. I tyle!
Słabo rozbudowany jest wątek pana
Wickhama, ale to można chyba tłumaczyć obyczajowością w czasach,
gdy kręcono film. Znów nie mamy do czynienia z prebendą.
Przez cały film wiadomo tylko, że między panem Darcym a panem
Wickhamem coś zaszło. Dopiero po ucieczce Lydii, osobiście pojawia
się mój ulubieniec i wyjaśnia jak to wszystko było.
Oczywiście nie ma mowy o byciu duchownym, o studiowaniu prawa. Mamy
tylko wątek Georgiany, bardzo załagodzony. Nie ma też listu z
wyjaśnieniami.
Gra aktorska jest na wspaniałym
poziomie (nie licząc kiepsko udawanych łez), choć moja ulubiona
postać książkowa nie otrzymała właściwego przełożenia na
ekran. Oczywiście – aktor jest niebywale przystojny i jego gra też
jest świetna, ale nie jest to ten sam dumny człowiek, którego
spotkaliśmy w książce.
Niespodzianką filmu jest fakt, że
Lady Katarzyna okazuje się postacią pozytywną, a w ostatnich
sekundach filmu także Kitty i Mary znajdują adoratorów.
Kolejna ekranizacja ma miejsce dopiero
czterdzieści lat później czyli w roku 1980. Jest to
miniserial – pięcioodcinkowy. Każda z części mieści się w
czasie około godziny.
Serial zaadaptowano na poważnie i ze
szczerą próbą wiernego oddania książki. Różnicą,
która rzuca się w oczy każdemu, kto rozróżnia
kolory, to... kolory. Nie mamy też wyścigów konnych,
kupowania materiałów, bo rodzinę Bennetów poznajemy w
ich własnym domu i to Charlotta przekazuje Elżbiecie wiadomość o
pojawieniu się nowych sąsiadów. Dopiero potem mają miejsce
lamenty pani Bennet i dopiero potem jej szanowny małżonek dosiada
konia, by złożyć wizytę.
Najpierw poznajemy Bingleya przez same
słowa. Pan Bennet opowiada o nim, jako brata pięciu (aż!) sióstr,
bogatego, niezamężnego i dość przystojnego. No cóż... to
„dość” było jak najbardziej na miejscu, bo na samym początku
Bingley wydaje się być brzydki jak noc. Potem raczej zyskuje.
Przestaje się wydawać gruby.
Poważnym błędem filmu są słowa
Elżbiety skierowane na balu do pana Darcy'ego. Ona cytuje je jako
znane przysłowie, w rzeczywistości są cytatem Oscara Wilde'a,
który urodził się 41 lat po pierwszym wydaniu „Dumy i
uprzedzenia”.
Gra aktorska chwilami kuleje, a
scenarzyści chyba zapomnieli dopisać aktorom w didaskaliach, że
Darcy i Bingley to przyjaciele. Chwilami miałam wrażenie, że tylko
fakt ich równości sobie i dobrego wychowania, powstrzymuje
ich przed skoczeniem sobie do gardeł.
Niech będzie i półprofil. |
Dobrych stron tej ekranizacji jest na
pewno wiele. Ja przede wszystkim podziwiam prawy profil pana
Darcy'ego.
W roku dwa tysiące trzecim podjęto
się realizacji wariacji opartej jednym palcem na książce Jane
Austen. Powiem tak, jeśli decydujecie się na obejrzenie tego filmu,
to lepiej zapomnijcie o książce. Po prostu będzie lepiej dla Was,
jeśli potraktujecie to „arcydzieło” z dużym dystansem.
Czas akcji, to czasy współczesne
twórcom, wszystko zasymilowano do tamtych warunków.
Elżbieta i Jane nie są siostrami, a jedynie przyjaciółkami
i współlokatorkami. Charaktery postaci są pozmieniane,
scenarzyści chcieli chyba przedstawić karykatury znanych nam
bohaterów. Charles jest po prostu niedorozwojem, który
zbija fortunę na psiej muzyce. Absurd towarzyszy nam na każdym
kroku. Duma i uprzedzenie anno Domini 2003 nie jest pozycją
górnolotną i trzeba to zapamiętać, wbić sobie do głowy i
nie jęczeć po obejrzeniu, że była to strata czasu, syf i malaria.
Jaki zamysł mogli mieć twórcy?
Może chcieli pokazać, że czasy się zmieniają, zmieniają się
realia, a ideały poprzednich epok wydają się śmieszne? Nie mam
pojęcia. Wydaje mi się, że odpowiednia interpretacja nie musiałaby
skończyć się tragedią, którą w tym przypadku jest
komedia.
Najbardziej popularnej ekranizacji –
czyli miniserialu z 1995-ego roku nie obejrzałam. Myślę, że zbyt
szybko się tego nie podejmę. Mam jakieś chore, niesprecyzowane
uprzedzenie (!), które zapewne jest spowodowane tym, że
zwolennicy tejże wersji obrażają ekranizację z roku 2005, która
pozostanie moją ulubioną aż po grób.
Skoro o dwa tysiące piątym mowa,
sentyment nie pozwala mi nie przedkładać mi tego filmu ponad inne i
na szczęście nie jestem w tym sama.
Myślę, że każdy obejrzał już
Keirę Knightley w roli Elizabeth. Urzekła mnie swoją mimiką,
naturalnością i urodą, która była świetnie dobrana do
postaci. Nie została aktorka ucharakteryzowana na bóstwo, ale
miała w sobie dużo uroku – przede wszystkim w oczach, co
wielokrotnie przecież odkreślała Austen w książce.
Wyłamię się, ale powiem szczerze, że
uwielbiam Matthew Macfadyena w tej roli. Podbił moje serce
spojrzeniem zranionego, ale dumnego człowieka.
Za tym wydaniem stoją też nowe
techniki filmowania, nowe możliwości i nieznane rozwiązania.
Dlatego dodatkową zaletą są wspaniałe krajobrazy, piękne widoki,
bogactwo kolorów. Wszystko, o czym nie mogli nawet marzyć
twórcy z roku 1940.
Sumując - ile realizacji tyle nowych spojrzeń i nowych interpretacji. Jedno może być pewne - ta książka jeszcze niejednokrotnie zostanie przerzucona na ekran. Ja nadal będę czekać na wersję doskonałą, która podbije mnie każdym bohaterem i każdą bohaterką, wersję bogatą w widoki i sceny z książki, a nie z głowy twórców.
Sumując - ile realizacji tyle nowych spojrzeń i nowych interpretacji. Jedno może być pewne - ta książka jeszcze niejednokrotnie zostanie przerzucona na ekran. Ja nadal będę czekać na wersję doskonałą, która podbije mnie każdym bohaterem i każdą bohaterką, wersję bogatą w widoki i sceny z książki, a nie z głowy twórców.
Nawet nie wiedziałam, że są inne wersje "Dumy..." niż serial z 1995 i wersja z Keirą... Obejrzałam dwie powyższe i bezsprzecznie wygrywa część nowsza. Nie wykluczam, że może to być kwestia kolejności oglądania (film przed serialem) albo moje uwielbienie Keiry (podświadomość robi swoje). Podzielam Twoje zdanie na temat wersji z 2005, to jeden z moich ulubionych filmów, tak mnie urzekła.
OdpowiedzUsuńJednakże muszę przyznać bez bicia, że książki nie dałam rady przeczytać. Zabrałam się już po obejrzeniu ekranizacji. Znając fabułę i co jakiś czas spoglądając na inne, ciekawsze książki na półce, odłożyłam ją po 1/3 z zamiarem spróbowania ponownie za jakiś czas.
PS Nie myślałaś nad tym, żeby ten tekst opublikować na Prozaikach?
Ha! Kolejna osoba po mojej stronie. Do książki zachęcam, ja mam audiobooka i czasem puszczam sobie jakiś fragment po to, żeby połechtać swoje zmysły dobrym słowem. Polecam.
UsuńNie sądzę, żeby ten tekst nadawał się na publikowanie na czymś innym niż moje-rzycie, ale dziękuję. ;)
Jedna z moich ulubionych książek i filmów. Pamiętam, że książka w niektórych momentach mnie bawiła. Uwielbiam Elizabeth i Darcy'ego, to jedna z tych nieśmiertelnych par literackich. Osobiście wielbię film z 2005 i aktorów odgrywających główne role, myślę, że to jedna z najlepszych ról Keiry. Moment w altanie w czasie deszczu powtarzam w nieskończoność na odtwarzaczu ;). Zawsze gdy oglądam ten film patrze w ich oczy, są takie szczere w tym, co próbują przekazać. Oczywiście pominę oczywisty fakt,że pan Darcy w tej wersji jest bardzo przystojny ^^.
OdpowiedzUsuńW sumie to i ja nie wiedziałam, że są inne wersje. Zadowoliłam się tą najmłodszą i wychodzi na to, że zbyt wiele nie straciłam. Choć jeżeli znajdę trochę czasu to porównam sobie niektóre ekranizacje.
Dziękuje Ci za takie przedstawienie jednej z moich ulubionych pozycji. Podzielam też pomysł Misako by podesłać ten tekst gdzieś dalej. Jest naprawdę świetny i przyjemnie się go czyta ;))
Oj, no nie, nie mogę się zgodzić!
OdpowiedzUsuńWersja z 2005 jest piękna, wzruszająca i, żeby nie było, bardzo ją lubię, ale wyłącznie jako film, a nie jako ekranizację jednej z moich najukochańszych książek! Ładny obrazek, przyjemnie się ogląda, ale jest tam tyle nieścisłości, że aż zęby bolą. Aktorzy są wycackani i śliczni - jak na obrazku właśnie.
Wersja z 1995 jest dużo bardziej wierna oryginałowi. Nie ma wyciętych scen, pominiętych wątków, pan Collins jest przekomiczny, a pan Darcy jednym spojrzeniem roztapia wszystkie serducha w okolicy. ^^
To oczywiście tylko moje subiektywne odczucie, ale musiałam się nim podzielić. :) I, zastrzegam, nie jest tak, że rzucam mięchem w Keirę, Matthew i Joe, bo odwalili kawał dobrej roboty i stworzyli porządne kino, ale jako ekranizacja DiU... no bardzo mi przykro, ale wypada co najmniej nieprzekonująco. ;(
Mimo wszystko - gratuluję świetnego tekstu i ciekawych uwag. No i wytrwałości, żeby obejrzeć wszystkie te wersje - mi wystarczyły te dwie najnowsze. ;)
Pozdrawiam.